Blog (104)
Komentarze (5.7k)
Recenzje (4)
@MeszugeGoogle – granice arogancji

Google – granice arogancji

17.05.2011 11:34, aktualizacja: 09.12.2011 17:21

13.05.2011 na forum pomocy Bloggera – platformy blogowej Google – pojawiła się informacja niejakiej Magdy B. (pracownika Google) o przerwie w dostępie do Bloggera. Już samo to uznać można za całkiem niezłą bezczelność, bo społeczność blogerów zgłaszała problemy, w tym fakt utraty postów i całych blogów, już dużo wcześniej. Nic więc dziwnego, że oświadczenie to wywołało skrajnie różne reakcje, od drwin i złości do wiernopoddańczej deklaracji, że Blogger wraz z blogami, do których użytkownicy nie mają dostępu, i tak jest najlepszy na świecie.

Magda B. napisała też, że jest im bardzo przykro – ja pewnie zły człowiek jestem, bo złożone uczucia pracowników Bloggera jakoś mało mnie obchodzą i zupełnie nie wzruszają (może jeszcze powinienem im współczuć, co?) – oraz zapewniła, że użytkownicy będą na bieżąco informowani o postępie prac.

Część postów przepadła bezpowrotnie, ale większość blogów zaczęła być widoczna w sieci dość szybko, bo chyba już po 3‑4 dniach (sic!). To akurat łatwo zrozumieć: same blogi i treści w nich zawarte są często nośnikami reklam, a wiadomo, że w przypadku zagrożenia utraty części dochodów, korporacja (pewnie każda) staje się wyjątkowo czujna, sprawna, zdeterminowana i niesłychanie operatywna.

Ale uwaga! Nie chciałbym, żebyśmy się źle zrozumieli, bo to co napisałem absolutnie nie oznacza, bym odzyskał dostęp do swojego bloga, czy choćby możliwość zalogowania się do niego. Nie, nie… tak dobrze to nie ma. Mój blog, o niezwykle inteligentnym i odkrywczym tytule Meszuge (wymyślenie go zajęło mi z tydzień!) mogę sobie pooglądać, jak każdy inny użytkownik komputera podłączonego do Internetu. Mogę też, metodą kopiuj/wklej, starać się odzyskać wpisy, to jest skopiować na swój dysk, ale to też dostępne jest dla każdego. Przy setkach postów może to być zadanie nużące, ale… w końcu nikt z zespołu Google nie kazał mi się tak rozpisywać.

Cała ta sytuacja zastanawia mnie w tej chwili z formalno-prawnego punktu widzenia. Czy treść artykułów zamieszczonych na blogu jest nadal moja, czy może przeszła już na własność firmy zdolnej do dysponowania postami? Przypomnę, że takiej zdolności nie mam. Nie, nie sądzę, żeby taka sytuacja trwała wiecznie, ale w czasach, gdy rozważana jest opcja zwiększenia uprawnień użytkowników rozmaitych portali społecznościowych, wydarzenie to może mieć istotne znaczenie i skłaniać do myślenia.

Wspomniałem wyżej, że Magda B. pisała o uczuciach zespołu Bloggera, ale nie pisałem o jakichkolwiek przeprosinach; nie pisałem, bo ich nie było. Na „przepraszamy za wszelkie niedogodności” Magda B. zdobyła się dopiero 16.05. Brak informacji o postępie prac nawet mnie nie dziwi – w końcu jak nie miałem dostępu do swojego bloga, tak nie mam nadal – zastanawia mnie jednak coś innego: dla użytkowników, którzy nadal mają problemy z Bloggerem, stworzony został specjalny tymczasowy formularz, ale dowcip polega na tym, że nie jest on dostępny w języku polskim.

Ostatecznie zastanawiam się, czy istnieją jakieś granice arogancji? Nie, nie Magdy B., bo jak znam życie, nie ma ona żadnych możliwości decyzyjnych i wyraźnie robi tu za kozła ofiarnego, na którego wszyscy sfrustrowani blogerzy mogą wylewać swoje żale. Chodzi mi o granice arogancji wielkich korporacji internetowych, które wmawiają użytkownikom (niektórym skutecznie), że dają im coś za darmo, w prezencie, z dobrego serca, co jest oczywiście wierutną bzdurą – moje teksty i blogi są nośnikami reklam, budują też renomę firmy i jej wizerunek – a jednocześnie w tak widoczny sposób tych użytkowników lekceważą.

Na przyszłość, gdyby jeszcze jakieś problemy się pojawiły, proponuję formularz zgłoszeniowy dla Polaków opracować w języku azerskim, suahili, albo urdu i koniecznie alfabetem Braille'a – niech ci biedni, zmartwieni pracownicy Google też się trochę rozerwą i pośmieją.

385287

Na obrazku nazwa wyszukiwarki zapisana alfabetem Braille'a.

PS. Wypełniłem im ten formularz już dwa razy i opisałem problem w 4 (słownie: czterech) językach. Efekt? Żaden. Ani me, ani be, ani kukuryku. Teraz z rozbawieniem czekam na wiadomość, że jest im bardzo przykro, ale zespół polskiego oddziału Google nie kuma tekstów po polsku, angielsku, hiszpańsku, francusku, a jedynie pisane w bokmal, czy nynorsk.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (27)