Playtest Castlevania: Lords of Shadow

Playtest Castlevania: Lords of Shadow

31.08.2010 11:10, aktualizacja: 01.08.2013 01:58

Seria Castlevania ma dość długą tradycję oraz swoją rzeszę zagorzałych fanów, którzy nie byli za bardzo zachwyceni współczesnymi, trójwymiarowymi odsłonami historii o wampirach i poczwarach różnych. Wiele lat wypatrywali oni czegoś konkretnego, ale już niedługo się wreszcie doczekają – oto w zaciszu studia MercurySteam powstaje Lords of Shadow, tytuł w końcu chyba na miarę ich oczekiwań. Dorobek ekipa ma co prawda kiepski (kojarzycie choćby Clive Barker’s Jericho?), ale dzieło szykują tym razem niezapomniane – dość powiedzieć, że samo Kojima Productions wzięło je pod swoje skrzydła. Mieliśmy okazję sprawdzić w akcji przygody tajemniczego Gabriela.

Wstęp w sam raz, jak na opowieść o pomiotach zła. Mała wioska gdzieś u podnóża gór, leje deszcz. Wszystko świeci się, wibruje od dynamicznych strumieni wody, widzimy strudzonych mieszkańców odzianych w łachmany. Bohater na czarnym koniu wjeżdża przez bramę główną, po czym rozgląda się po okolicy. Otoczenie opisać idzie jednym słowem - jest tutaj naprawdę „gotycko”… Nagle zjawiają się krwiożercze wilkołaki. Autochtoni starają się odpędzić je pochodniami, ale ostatecznie są jedynie trochę trudniejszym do upolowania posiłkiem dla bestii. Wchodzimy do akcji. Gabriel zamachuje się krzyżem, a ten zamienia się w broń białą na łańcuchu, która zostawia za sobą ogniste niemal smugi. Tak, porównania do God of War jak najbardziej wskazane.

Obraz

Jeśli ktoś ogrywał którekolwiek przygody Kratosa to kombosami sypie jak z rękawa. Pada poczwara za poczwarą, scenki przerywnikowe ukazują nadejście kolejnych. Czasami z wilkołaka zostanie zestaw sztyletów (ukłon w stronę klasycznych odsłon sagi), czyli atak na odległość, więc bezpieczniej uporamy się ze szczerzącym kły przeciwnikiem. Mamy również chwyty, umożliwiające szybkie wykończenie wroga, jeśli w odpowiednim momencie (zjeżdżające się okręgi) wymierzymy cios. Wycinamy kilka zastępów stworów, w końcu wpada mini-boss - warg, ogromne, owłosione bydlę. Dysponuje nieblokowanym atakiem, którego unikamy susami w bok w odpowiednim momencie. Często szarżuje. Okładamy go ze wszystkich stron, aż w końcu rozdrażniony wskoczy na dach budynku i stamtąd rzuci się na nas. Mamy kilka sekund na podniesienie kawałka drewnianej beli, żeby nadziać to wielkie cielsko. Jeśli nie zdążymy, „taniec” zaczynamy od nowa…

[break/]Graficznie naprawdę przepięknie, chociaż animacja potrafi ostro chrupnąć. Bohater oraz wrogowie są oddani szczegółowo, toną w strugach deszczu. Kamera nie gubi się ani na chwilę, zawsze ukazując akcję z pewnej odległości, ze stałego kąta. Zauważalna jest opcja niszczenia niektórych elementów otoczenia (twórcy obiecują między innymi charakterystyczne dla serii świeczniki), inne wykorzystamy – jak zielone fontanny, przywracające zdrowie. Uwagi? Mniej ważne scenki przerywnikowe potrafią trwać po kilkadziesiąt sekund, te pomiędzy etapami są często zaś kilkuminutowe. Nie wiadomo, czy to wina Hideo Kojimy, który znany jest z takiego, przydługiego sposobu prezentacji historii, niemniej fakt pozostaje faktem. Mamy sporo oglądania, a w gruncie rzeczy tak naprawdę mało grania.

Obraz

Wiemy, że Gabriel poszukuje swojej ukochanej, a jej trop może pomóc odnaleźć mu legendarny faun. W kolejnym etapie napotykamy mistycznego, białego konia, obiecującego nam, że nas do niego zabierze. Musimy jednak zwierza chronić, bo zewsząd niespodziewanie zaczynają atakować nas wargi z wilkołakami na grzbietach. Jadąc na oklep, trzaskamy z krzyża „jeźdźców”, chociaż bardziej efektywne wydaje się rozdawanie razów prosto w „wierzchowca”. Czasem zostaniemy zaatakowani bezpośrednio, ewentualnie sami przeskoczymy na warga i wtedy załącza nam się ponownie QTE w postaci pokrywających się okręgów. Po odparciu kilku fal na nasz ogon wchodzi większa ilość bestii. Rumak z rozpędu wyskakuje w powietrze nad przepaścią, po czym rozpływa się w powietrzu. Bohater płynnie ląduje na nogach po drugiej stronie, a goniące go poczwary z kwikiem lecą w rozpadlinę… Ot, ciekawe urozmaicenie „sieki”.

Obraz

Castlevania: Lords of Shadow zapowiada się niezwykle klimatycznie - i to już od samego menu głównego, ukazanego w postaci księgi o postarzałych, żółtych stronicach. Martwią tylko dłużyzny fabularne. Co prawda rozbudowane przerywniki czynią z tytułu coś więcej, aniżeli tylko bezmyślne machanie „krzyżykiem”, ale jak zdradzają zagraniczni dziennikarze przekłada się to na bite kilkanaście godzin, które należy spędzić przy konsoli, żeby poznać całą tę wampirzą historię. Nie będzie to więc raczej propozycja dla niedzielnych graczy, lubujących się w produkcjach zamykających się w 360 minutach. Dobrze czy źle? Ja na grę czekam, wypatrując cichego hitu.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)