Blog (31)
Komentarze (132)
Recenzje (0)
@SiplasCMS — Cokolwiek Magiczny System

CMS — Cokolwiek Magiczny System

01.11.2014 02:22, aktualizacja: 01.11.2014 11:54

Dzisiaj historycznie będzie tylko odrobinę i sięgał będę do okresu bliższego współczesności.

Mam to szczęście, że praktycznie całe moje życie przypadło na całkiem fajny okres w rozwoju nowoczesnych technologii. I nie mam na myśli jedynie komputerów i wszystkiego, co z nimi jest związane. Przy mnie urodził się magnetofon, kolorowa telewizja, stereofoniczne radio i telewizja satelitarna. I żeby utrzymać się w konwencji, tylko jedna anegdotka z pierwszych kontaktów z magnetowidem VHS.

W roku 1981 posiadanie magnetowidu nie było taką oczywistą sprawą. Urządzenia były piekielnie drogie, podaż filmów raczej niewielka, a tych z polskim dubbingiem nie było wcale, nie było wypożyczalni ani sklepów z filmami. No ale była niezwykle skuteczna przedsiębiorczość naszych rodaków. Urządzenia trafiały do nas prywatnym importem z Singapuru, Hongkongu i Tajwanu, z czasem pojawiły się też w Pewexie (takie sklepy za dolary, wódka Żytnia Extra - 75 centów, guma do żucia balonowa Donald 10 szt. - 50 centów itp.). Magnetowidy kupowało się tylko w dwóch celach: żeby oglądać niemieckie porno, albo żeby zarabiać pieniądze na pokazywaniu innym niemieckiego porno, np. "Siedem Szwedek w Tyrolu cz. 1‑6" lub "Rozpustny mnich z klasztoru Sexolin". Filmy były podłe, fatalnej jakości (ósma kopia z kopii), ale miały jedną kluczową zaletę - nie wymagały tłumaczenia.

Jednak świadomość odbiorców rosła bardzo szybko i już wkrótce same pojękiwania tworzące tło niezbyt wyraźnych kadrów filmowych przestały wystarczać. Trzeba było się dostosować i rozszerzyć ofertę o bardziej ambitny repertuar np. z Chuckiem Norrisem albo Sylvestrem Stallone. Stanowiło to spore wyzwanie, bo oryginalnych kaset raczej nikt nie kupował, więc często trafiały się filmowe hity amerykańskie z niemieckim albo włoskim dubbingiem, bo akurat takie wujek marynarz przywiózł z rejsu. Taka kaseta trafiała do kogoś posługującego się w miarę sprawnie jednym z tych języków i ten ktoś z słuchu tworzył listę dialogową. Jeżeli miał poważne podejście, to przepisywał to na maszynie z opisem tzw. timeline. Często jednak ręcznie przepisywano takie tłumaczenie na kartkach A4, kserowano w takiej ilości, w jakiej skopiowano kasetę i... ruszała dystrybucja. Działało to jak dawne kino objazdowe, ale zdecydowanie sprawniej.

Właściciel magnetowidu z kompletem kilku kaset objeżdżał np. kluby studenckie i organizował "maratony filmowe" - za cenę zbliżoną do ceny biletu do kina można było obejrzeć nawet pięć albo i sześć filmów! Jakieś pół setki ludzi siadało na podłodze naprzeciw przywiezionego z magnetowidem telewizora produkcji zachodniej (musiał pracować w systemie PAL) i z wypiekami na twarzy oglądało wyczyny Conana Barbarzyńcy. Do tego kilka piw i paczka fajek. I w sumie byłoby to całkiem normalne przeżycie gdyby nie jeden drobiazg. Menadżer całego przedsięwzięcia musiał wdrożyć się w rolę lektora i z dołączonych do kaset kartek, odczytywać na głos dialogi. Pół biedy, gdy miał nagłośnienie, ale ono nie zawsze było - "Co?!", "Powtórz!", "Co on powiedział??". Jak mawia mój kolega, to były pełne jaja. Tak to w bólach sztuka filmowa docierała do inteligenckich mas miast i wsi.

Ale wróćmy do współczesności. Początek Internetu w Polsce to mniej więcej rok 1994, pojawiły się wtedy firmy, które oferowały dostęp do Sieci za pośrednictwem połączenia telefonicznego. Dysponując modemem można było się "wdzwonić" pod wskazany numer i uzyskiwało się możliwość przeglądania stron i używania poczty. Działało to licho, ale innych sposobów było niewiele. Dużo czasu nie upłynęło, a zaczął się tworzyć rynek produkcji stron WWW. Na początku to były raczej projekty hobbystyczne, ale z czasem firmy zaczęły dostrzegać drzemiący w tym potencjał. Oczywiście w tamtym okresie HTML kwalifikował się jako wiedza tajemna, niewielu miało sposobność sprawdzić się na tym polu.

Od samego początku projektanci stron borykali się z jednym z kluczowych problemów - aktualizacja treści. Strony statyczne dawało się konstruować bez większych kłopotów, ale gdy klient życzył sobie częste aktualizacje, to trzeba było kombinować. Do dyspozycji był oczywiście PERL, który wtedy w skryptach CGI był w powszechnym użyciu, ale nie oferował wygody do jakiej dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni. PHP w wersji powszechnie dostępnej pojawił się dopiero w 1998 roku.

Idea prostego i wydajnego zarządzania treścią stron WWW współistnieje z Internetem praktycznie od jego jego początku. Gdy z perspektywy czasu zastanawiam się nad tym, co w największym stopniu sprawiło, że Internet stał się wydajnym i powszechnym medium, to dochodzę do wniosku, że tym "czymś" są właśnie systemy CMS. Nie JavaScript, nie multimedia, a nawet nie PHP czy PERL mimo, że bez nich takie systemy nigdy by nie powstały. To dzięki CMS‑om Internet mógł wykorzystywać swój potencjał, a jednocześnie CMS‑y wyznaczały i wyznaczają kolejne granice do pokonania. Wiem, że wykwalifikowany programista może mieć radykalnie inną ocenę. Projektując od podstaw w PHP, Pythonie czy Ruby prezentuje zupełnie inną percepcję niż jego klienci, ale to klienci (użytkownicy) stanowią tę główną grupę wyznaczającą kierunek. A oni chcą, żeby było prosto, szybko i bezpiecznie.

Pierwotnie chciałem w tym tekście zawrzeć krótką analizę dostępnych systemów CMS, nie tylko tych najpopularniejszych, ale też tych niszowych. Myślę jednak, że zanim taki tekst powstanie warto sprawdzić, jaki jest aktualny status. Powszechnie uważa się, że pierwszym popularnym systemem zarządzania treścią był PhpNuke, jednak nie jest to prawda. Tak naprawdę za pierwszy powinniśmy uznać TYPO3 - rozwijany do dzisiaj bardzo zaawansowany i wszechstronny system wykorzystywany przez wiele znanych firm. Wcześniej były dostępne (i są nadal) systemy bazujące na PERL-u, np. Bricolage i WebGUI, ale mimo świetnych parametrów nie zdobyły takiej popularności.

TYPO3 jest naprawdę świetnym systemem i w dzisiejszej postaci można już określić go mianem CMF - Content Management Framework. Zawsze był mocno rozbudowany, a przez to uchodził za trudny i skomplikowany. Nie do końca jest to prawda, ale to już jest kwestia kwalifikacji i wiedzy projektanta. Od czasu swojej premiery TYPO3 zyskał liczną i solidną konkurencję. Dzisiaj ilość używanych systemów CMS możemy liczyć w dziesiątkach a może i w setkach, wśród nich są też takie, które zdefiniowały nowe standardy.

Biorąc pod uwagę niepohamowane upowszechnianie się Internetu, nie powinno budzić zdziwienia to, że najsilniejszą pozycję uzyskały systemy najłatwiejsze w obsłudze. Windows w prawie każdym komputerze przyzwyczaił użytkowników do pewnych zachowań, których nie chcą zmieniać przy obsłudze swoich stron WWW. Oczywiście nie uda się interakcji znanej z Windows przenieść wprost do sfery WWW (chociaż systemy bazujące na Javie idą w tym kierunku), ale w miarę możliwości programiści o to się starają.

Wiele spośród najpopularniejszych CMS‑ów próbuje, i to nawet skutecznie, godzić wodę z ogniem. Z jednej strony, w obliczu konkurencji, twórcy (zwykle jest to jakaś społeczność lub co najmniej zespół) starają się osiągnąć jak największą uniwersalność, żeby oferowane rozwiązanie mógł wdrożyć domorosły pasjonat w celu postawienia strony wujka fryzjera, ale także profesjonalista realizujący projekt dla dużej agencji nieruchomości. Z drugiej strony muszą zapewnić funkcjonalność w różnych środowiskach, niezawodność i możliwie niski poziom wymagań związanych z bieżącą obsługą i konserwacją. Obecnie bezdyskusyjnymi liderami są Joomla i Wordpress - dla wielu są synonimami działającej strony WWW. Często gdy mowa jest o przygotowaniu jakiejś strony, to ustala się różne szczegóły, estetykę i podstawową funkcjonalność, ale nawet słowem nie wspomina się o tym, co ma stronę napędzać. Przecież wiadomo, że to będzie Joomla (Wordpress).

I tu pojawia się pułapka, której większość wdrożeniowców stara się nie dostrzegać. Mając do perfekcji opanowany proces instalacji i konfiguracji oraz rozszerzania funkcjonalności przez dodatkowe moduły, kompletnie ignorują koszty swoich działań. Mój znajomy jest właścicielem sporej agencji reklamowej, ma tam zespół zajmujący się projektowaniem i utrzymaniem stron swoich klientów. Zadzwonił do mnie jakiś czas temu z pytaniem, czy nie mam kogoś kto chciałby u niego pracować właśnie przy stronach WWW. Na moje pytanie, co taki ktoś powinien umieć usłyszałem, że niewiele - podstawy HTML, CSS i JS, bo i tak wszystko chodzi na Joomli. Okazało się, że kilkudziesięciu jego klientów mając swoje strony na jego serwerze, obsługiwanych jest tylko przez Joomlę - kilkadziesiąt instancji tego samego skryptu, każdy z własną bazą MySQL. A publikowane treści w większości przypadków zajmują co najwyżej kilka rekordów w tabeli. Strzał z armaty do wróbla, tak naprawdę z lenistwa.

Może jestem przewrażliwiony i tkwię cały czas w epoce ograniczonej wydajności serwerów - mój pierwszy stał na Celeronie. Przecież dzisiaj jakieś 12‑rdzeniowe potwory z gigabajtami pamięci "łykną" każdy patent bez względu na to, czy jest optymalny. Może faktycznie robię z igły widły, bo przecież chodzi głównie o to, żeby zadowolony klient z uśmiechem na twarzy wypłacił nam honorarium i żeby był przy tym święcie przekonany, że zrobił doskonały interes.

Nie sugeruję, że lepszym rozwiązaniem dla prostych wdrożeń byłoby pisanie własnych skryptów (chociaż sam tak czasami robię). Nie, proponuję jedynie zainteresowanie się innymi dostępnymi systemami zarządzania treścią, które mogą być zdecydowanie lepiej dopasowane do potrzeb konkretnego projektu. Fakt, że strona będzie korzystała z SQLite albo, co też jest możliwe, z plików tekstowych nie oznacza, że będzie słabsza, gorsza czy nienowoczesna. Przeciwnie, może okazać się zdecydowanie łatwiejsza w obsłudze i w bieżącym utrzymaniu. Ale o wyborze takich systemów napiszę już w następnym tekście.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (33)