Blog (4)
Komentarze (2k)
Recenzje (0)
@blind-olnMoja przygoda z Linuksem

Moja przygoda z Linuksem

12.11.2011 15:39

Przedmowa

Tekst ten mógłby napisać niemal każdy użytkownik Linuksa. Ja przynajmniej się nie spotkałem z żadnym, który przez kilka lat użytkowania systemów wyposażonych w jądro Torvaldsa, pozostał przy pierwszej zainstalowanej dystrybucji i nie testował innych. Nie mam zamiaru jednak porównywać testowanych przez siebie systemów i wskazywać tego najlepszego, bo to nie ma najmniejszego sensu. Chociaż sam uważam, że dla mnie jedna dystrybucja jest lepsza od innej, to nie oznacza wcale, że dla innego użytkownika będzie tak samo. Każdy ma indywidualne wymagania wobec systemu. Jeden użytkownik poszukuje innowacji, inny dopasowania i automatycznego skonfigurowania, inny prostoty i szerokich możliwości. Póki dana dystrybucja spełnia oczekiwania chociaż jednego użytkownika lepiej niż wszystkie inne, to jej istnieje trzeba zaakceptować tak jak istnienie wszystkich pozostałych dystrybucji. Popularność dystrybucji, to dla mnie nic innego jak ilość użytkowników o takich samych lub podobnych oczekiwaniach wobec systemu.

Początek

Pierwszy raz usłyszałem o Linuksie na lekcji informatyki będąc uczniem jednego z olsztyńskich gimnazjów. W czasie jednej z pierwszych lekcji nasz nauczyciel prezentował nam komputery z zainstalowanym Windowsem XP i omawiał jego możliwości. Wtedy też wspomniał o Linuksie jednym czy dwoma zdaniami informując nas tyle, że takie "coś" istnieje, lecz nie działają tam gry, zaś obsługa polega na wpisywaniu poleceń. Był to wrzesień lub październik 2003 roku, więc chociaż Ubuntu jeszcze nie istniało, to KDE 3 i GNOME 2 już jak najbardziej. W każdym bądź razie słowa naszego informatyka skutecznie zniechęciły i mnie i innych by dalej drążyć ten temat i skupiliśmy się na poznawaniu systemu operacyjnego Microsoftu. Tak upłynęły dwa lata gimnazjum i rok liceum. Tak czyli w niechęci do "pingwina".

W liceum trafiłem do klasy, która w założeniach miała mieć profil informatyczny, lecz jak się później okazało, pod tym względem nie różniła się zbytnio od innych w szkole. Jedyne co wyróżniało profil informatyczny spośród innych to ludzie, którzy informatyką byli zainteresowani. To właśnie oni, a nie nauczyciel, zainteresowali mnie alternatywnym systemem operacyjnym. Wszystko jednak zaczęło się dość niewinnie. Najpierw zaczęły krążyć pogłoski o jakimś Ubuntu i kernelach. Potem pojawiły się naklejki z logiem owego Ubuntu. Ciekawość ludzka zadziałała i pewnego dnia po powrocie do domu postanowiłem się dowiedzieć co w trawie piszczy. Poczytałem w Google, ściągnąłem płyty i zainstalowałem Ubuntu 7.04 Feisty Fawn (nie bez kłopotów dodajmy) na dysku twardym komputera, na którym do tamtej pory niepodzielnie rządził Windows XP. Po uruchomieniu nowego systemu operacyjnego byłem - łagodnie mówiąc - zaskoczony. Pozytywnie zaskoczony.

Pierwszy kontakt - Ubuntu

Jak wspomniałem wcześniej, instalacja sprawiła mi nieco problemów. Sam instalator Ubuntu był bardzo przyjazny w porównaniu do tego z Windowsa XP, a w instalowaniu Windowsa byłem osiedlowym specjalistą. Nie mniej nie potrafiłem do końca zrozumieć idei partycjonowania i montowania. Nie bardzo wiedziałem co to jest /dev/sda1, co to jest katalog / oraz katalog /home, a w szczególności nie potrafiłem zrozumieć idei partycji swap. Z pomocą internetowych poradników udało się jednak przez to wszystko przebrnąć, zainstalować i uruchomić system. Wtedy wciąż jeszcze miałem obraz wykreowany w szkole podstawowej, czyli konsola i wpisywanie komend. Po wybraniu w GRUBie Ubuntu, spotkałem się z zupełnie czymś innym. Wszystko wyglądało równie profesjonalnie i prosto jak w Windowsie. Od splashscreena, przez ekran logowania, aż do pulpitu, pasków i ikonki Firefoksa znajdującej się na jednym z nich. Wszystko było nieco inne, może nawet trochę dziwne, ale działało i było proste. Powiedziałbym, że nawet prostsze niż w Windowsie. Nie musiałem instalować żadnych sterowników prócz sterownika do karty graficznej o czym system sam mnie powiadomił. Wraz z systemem dostałem także pakiet ciekawego oprogramowania, które od razu przypadło mi do gustu. Firefox, GIMP, Totem, Rhythmbox i OpenOffice.org - to było to czego potrzebowałem. Nawet Pidgin przypadł mi do gustu, chociaż byłem przyzwyczajony do używania Gadu-Gadu. Prawdziwym jednak pozytywnym zaskoczeniem były repozytoria oprogramowania i Synaptic. Przyzwyczajony do instalowania oprogramowania tradycyjnym sposobem i użerania się z crackami i wirusami, byłem w szoku gdy okazało się, że programy można pobierać w tak łatwy sposób, a dodatkowo wszystkie są darmowe. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa przygoda z Linuksem.

Aż do wyjścia Ubuntu 7.10 Gutsy Gibbon, moim głównym systemem dalej pozostawał Windows XP. W tym czasie Ubuntu włączałem od czasu do czasu i bawiłem się różnymi programami, szukałem nowych, testowałem je i tak w kółko. W czasie, gdy wyszła nowa wersja Ubuntu, wiedziałem już jakie programy lubię, jakie są przydatne, a jakich raczej nie używam, mimo ich "fajności". Miałem już w głowię wizję pakietu oprogramowania, które było mi potrzebne do codziennej pracy i zabawy. W między czasie polubiłem także inne aspekty systemu jak jednolity wygląd programów, czy ich integracja z GNOME. Zrozumiałem też i polubiłem idee linuksowej hierarchii systemu plików. Gdy więc wyszedł Gutsy Gibbon, postanowiłem przeinstalować system, zainstalować wszystkie dodatkowe programy, dopasować wygląd do swoich potrzeb i przesiąść się na niego na stałe. W taki sposób zostałem prawdziwym linuksiarzem.

Ciekawość - pierwszy stopień do Debiana

Nie wiem czy wszyscy użytkownicy Linuksa mają potrzebę do testowania nowych rzeczy, jednak z pewnością spora część z nich tak ma. Mnie też to bardzo szybko dopadło. Mając gotowy system i czytając o innych nie mogłem się oprzeć by spróbować czegoś nowego. Najpierw Fedora i OpenSUSE, z czasem trochę bardziej skomplikowane dystrybucje jak Debian, Arch czy w końcu Gentoo. W między czasie za każdym razem wracałem do Ubuntu, najpierw 7.10, później 8.04 i 8.10. Dystrybucją, na której spędziłem najwięcej czasu w tamtym okresie - poza Ubuntu oczywiście - był Debian, na którym prócz samego systemu testowałem także KDE 3.5. Mówiąc najdłużej mam na myśli coś około miesiąca. W tamtym okresie nic nie mogło się dla mnie równać z Ubuntu, a gdy wyszła wersja 9.04, wiedziałem, że zostanie ze mną na dłużej. W dalszym ciągu uważam ją za najlepszą spośród tych z których korzystałem.

Jeśli chodzi o Debiana, to pamiętam, dwie rzeczy: społeczność i KDE 3.5. Pierwszą rzecz od razu mi się spodobała, druga nie przypadła do gustu. Korzystając z Ubuntu byłem przyzwyczajony do forum tejże dystrybucji, które - łagodnie ujmując - do najprzyjaźniejszych dla początkujących użytkowników nie należało. Forum użytkowników Debiana było z goła inne. Znajdowało się na nim mnóstwo różnych poradników, a temat z pytaniem nie lądował od razu w śmietniku ze względu na nazwę, która z jakiś powodów nie spodobała się moderatorowi. Mniej pozytywnych rzeczy mogę powiedzieć o KDE 3.5. Środowisko było jak najbardziej w porządku, ale było w nim za dużo możliwości konfiguracyjnych. Każdy program zawierał tonę ikonek, a w ustawieniach jeszcze więcej opcji. Jako zupełny początkujący użytkownik tego środowiska po prostu gubiłem się w tym wszystkim. Pewnie dlatego też wróciłem do prostego Ubuntu, w którym konfiguracja ograniczała się do kilku kliknięć.

Pierwsze pęknięcie

Ze skonfigurowanego Ubuntu 9.04 korzystało mi się świetnie. Byłem niezwykle pozytywnie nastawiony do tej dystrybucji i nie mogłem się doczekać nowego wydania. Miałem nadzieję, że wszystko będzie działać jeszcze stabilniej, szybciej, a dodatkowo dostanę dostęp do nowych wersji ulubionych aplikacji. Omijałem wszystkie wydania beta by nie psuć sobie opinii i nie frustrować się zbytnio. Gdy więc wreszcie pojawiło się nowe Ubuntu oznaczone nazwą Karmic Koala, nie mogłem ukryć rozczarowania. Przede wszystkim mój ulubiony klient Gadu-Gadu - Pidgin - został zastąpiony przez Empathy. Początkowo próbowałem się przyzwyczaić do nowego, ale ten program po prostu nie działał. Pomijając już brak możliwości konfiguracji, to wtyczka do Gadu-Gadu nie pozwalała na normalne użytkowanie. W zamian za Pidgina w systemie znalazł się także program Ubuntu One, który także w tamtym okresie nie działał. Ostatnią nowością był Software Center, który nie tylko dublował funkcjonalność "Dodaj/Usuń" i Sinaptica, ale także nie oferował praktycznie niczego nowego.

Pozostając przy wersji 9.04 postanowiłem poczekać na Ubuntu 10.04 i dać mu szansę z nadzieją, że wszystkie błędy poprzednika zostaną naprawione. I tak faktycznie się stało. Chociaż Pidgin nie wrócił, to Empathy stało się bardziej używalne. Zniknęła aplikacja "Dodaj/Usuń", a Ubuntu Software Center zaczął nabierać kształtu. Także Ubuntu One wreszcie działało normalnie. Niestety nowa wersja, mimo naprawienia problemów poprzedniej, wprowadziła własne. Już na samym początku przywitał mnie niedziałający splashscreen o nazwie Polymouth. Dało się go naprawić, ale nie tego spodziewałem się po przyjaznej użytkownikowi dystrybucji. Z pakietu podstawowego pakietu oprogramowania wyleciał także GIMP (czego do dziś nie rozumiem), a w jego miejsce na płycie wskoczył jakiś Gwibber. Kroplą, która przelała szalę goryczy był domyślny, fioletowy temat. Zacząłem odnosić wrażenie, że twórcy systemu przestali podążać drogą stabilności i użyteczności, a wkroczyli na ścieżkę gonienia za modą. Fioletowe kolorki przypominające te z Mac OS X'a i aplikacja do obsługi Twittera i Facebooka... To zdecydowanie nie było to czego chciałem. Jako, że powoli kończyło się wsparcie dla mojego Jaunty Jackalope, postanowiłem poszukać innego systemu, który spełniałby wszystkie moje wymagania.

Ponowne zdefiniowanie wymagań

Byłem bardzo zadowolony z Ubuntu 9.04 i miałem go skonfigurowanego pod siebie tak, że chciałem to zachować. Potrzebowałem więc systemu, który nie narzucałby mi niczego, a jednocześnie pozwalał na skonfigurowanie wszystkiego według własnego uznania. Jako, że nie miałem ochoty na rozwiązywanie problemów z systemem, który miał mi służyć do pracy, system musiał być stabilny, a konfiguracja prosta. No i w razie problemów przydała by się społeczność. Podstawowe wymagania wobec nowego systemu wyglądały więc następująco: stabilność, brak środowiska graficznego po instalacji, szybkość i łatwość konfiguracji (konsoli się już od dłuższego czasu nie obawiałem) oraz społeczność, która w razie potrzeby będzie w stanie pomóc. Na tym etapie odpadły niemal wszystkie najpopularniejsze dystrybucje tj. inne odmiany Ubuntu, Linux Mint, Fedora, OpenSUSE, a także Gentoo i Slackware z którym nie miałem wcześniej żadnej styczności.

Szukając odpowiedniej dla siebie dystrybucji wyeliminowałem wszystkie mi znane oprócz dwóch: Debian GNU/Linux oraz Arch Linux. Początkowo bardzo podobała mi się idea Archa. System po instalacji jest "goły", ale oferuje łatwy sposób na zainstalowanie pozostałych pakietów, które były w miarę aktualne. Dodatkowo Arch Linux posiadał świetną stronę Wiki, która przeprowadzała za rączkę przez konfigurację wszystkiego, od środowiska graficznego po firewall oparty na Iptables. Niestety bardzo szybko okazało się, że dystrubycja ta posiada także znaczne wady. Nowe oprogramowanie oznaczało (przynajmniej w moim przypadku) wykładanie się niektórych aplikacji. Także instalowane pakiety nie były wstępnie skonfigurowane i wszystko trzeba było robić z palca. Nie podobało mi się to za bardzo, bo przyzwyczajony byłem, że w Ubuntu jak program zainstaluję, to jest on wstępnie skonfigurowany. Ostatnią wadą, która ostatecznie sprawiła, że zrezygnowałem z Archa były pakiety dostępne w repozytoriach, a raczej brak niektórych. Część była niestety dostępna tylko w repozytorium AUR, którego specjalnym fanem nie byłem i w dalszym ciągu nie jestem. Nawet takie pakiety, które w Ubuntu i w Debianie znajdowały się w repozytoriach non‑free. Bardzo szybko więc zmieniłem swój pierwszy wybór i zainstalowałem Debiana.

Debian GNU/Linux

Jako, że z Debianem miałem styczność już wcześniej, to znałem jego mocne strony jak społeczność i podobieństwo z Ubuntu. Te same aplikacje do instalowania programów (apt, aptitude), praktycznie ta sama baza pakietów oraz pliki konfiguracyjne. Oczywiście posiadał on także część cech, które podobały mi się w Arch Linux jak goły system po instalacji (zawsze instaluję Debiana nie wybierając żadnego pakietu oprogramowania), czy aktualne pakiety w gałęzi niestabilnej systemu. Oprócz tego doszły inne cechy, które mogę zaliczyć na plus jak trzy gałęzie dystrybucji - stable, testing i unstable - oraz filozofia, którą kierowali się deweloperzy Debiana. Początkowo zauważałem tylko tą pierwszą cechę. Podobał mi się fakt, że mogę wybrać system, który nie tylko będę mógł skonfigurować pod siebie instalując oprogramowanie według własnego widzi mi się, ale również mogę wybrać jaki rodzaj oprogramowania ma się znajdować w repozytoriach - przestarzałe ale stabilne, czy nieco gorzej przetestowane, ale za to nowsze. Jako, że pogoń za nowinkami miałem już dawno za sobą, a ceniłem przede wszystkim stabilność, to gałąź stable wydała się dla mnie idealna. Gwarantowała też co najmniej 3 lata wsparcia bez rewolucyjnych zmian, bo przez taki okres właśnie Debian Stable jest wspierany po jego wydaniu.

Druga cecha Debiana, czyli jego filozofia, dotarła do mnie dopiero po czasie. Debian bowiem posiada deweloperów, którzy mają jasno określony cel i zasady, które zostały przez nich spisane lata temu, a którymi kierują się po dziś dzień. Główny celami postawionymi sobie przez owych deweloperów są dostarczenie możliwie największej grupie osób w pełni wolnego, stabilnego i solidnie przygotowanego systemu całkowicie za darmo. Stąd wynika fakt, że Debian jest dostarczany wraz ze wszystkimi wolnymi pakietami, dostosowanymi przez deweloperów pod Debiana, dokładnie przetestowanymi pod względem krytycznych błędów. Sprawia to, że nowe wydania dostępne są co, mniej więcej dwa lata, a charakteryzuje je sławna już stabilność. Każde nowe wydanie, to nie tylko sam system operacyjny, ale także rosnąca ilość pakietów dla tego systemu. Wraz z pobraniem Debiana, można mieć też pewność, że wszystkie jego składniki są wolne, co doskonale oddaję ideę projektu GNU. Mimo, że podstawowy system i podstawowy zestaw pakietów jest wolny, to Debian nie ustępuje niczym innym dystrybucjom takim jak Ubuntu i pozwala na bezproblemowe zainstalowanie niewolnych pakietów jak Flash czy MP3 oraz zamkniętych sterowników.

W końcu Debian to już nie jest jedynie kolejna dystrybucja Linuksa. Obecnie Debian pozwala na wybór jądra systemu operacyjnego spośród jądra Linux i jądra FreeBSD, a w przyszłości także jądra HURD, będącego projektem GNU. Sprawia to, że Debian oferuje nie tylko działające i w pełni wolne oprogramowanie, ale również wolność wyboru. Muszę przyznać, że z ciekawością obserwuję rozwój tego ostatniego jądra. Microjądro HURD może stać się ciekawą alternatywą dla, nieco przeładowanego moim zdaniem, Linuksa.

Co dalej?

Jeśli chodzi o Linuksa, to bez wątpienia znalazłem idealną dla siebie dystrybucję. Nic obecnie nie wskazuje, by ten stan rzeczy miał się w najbliższej czy nawet nieco dalszej perspektywie zmienić. Debian GNU/Linux to jest to czego szukałem. Na pewno będę jednak dalej się interesować innymi systemami. Moje oczy powoli zaczynają się zwracać ku systemom z rodziny BSD i na pewno w dłuższej perspektywie jakiś przetestuję, chociaż już raczej pod maszyną wirtualną niż na fizycznym dysku. Innym systemem, który zaciekawił mnie na tyle, by trzymać za niego kciuki jest Haiku. Mam nadzieję, że system ten z czasem stanie się nie tylko ciekawostką i alternatywą dla użytkowników Linuksa, ale także dla samego Windowsa. Póki co jednak, na moim komputerze przez kolejne lata będzie niepodzielnie rządzić Linux. Debian GNU/Linux.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (21)