Blog (20)
Komentarze (1.7k)
Recenzje (0)
@rafal.borawskiPrzedsionek Hollywood, czyli o grach wideo w filmach słów parę...

Przedsionek Hollywood, czyli o grach wideo w filmach słów parę...

02.02.2018 16:56, aktualizacja: 20.06.2018 08:42

Ostatnimi czasy uwagę szerszej publiczności zelektryzowała informacja o nominacji filmu “Logan” do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej (popularne Oskary) w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany. Z tej okazji pojawiły się gdzieniegdzie komentarze, że jesteśmy obecnie świadkami pewnego przełomu w sposobie postrzegania historyjek obrazkowych (popularnie nazywanych komiksami), gdyż oto dokonało się coś na kształt nobilitacji tej dziedziny kultury popularnej. Dużo w tym jednak przesady, bo szczerze powiedziawszy wiadomość ta - wbrew temu co napisałem w pierwszym zdaniu z wyraźnym przekąsem - niespecjalnie kogokolwiek przejęła, ale nade wszystko jestem przekonany, że moment tego “uwznioślenia” - przynajmniej w kontekście światka filmowego - już mamy dawno za sobą, chociażby za sprawą nolanowskiej trylogii.

Wspominam jednak o tym fakcie w troszeczkę innym celu niż pastwienie się nad autorami podobnych opinii, którzy mają wyraźny problem z nadmiarem egzaltacji bądź trzeźwą oceną rzeczywistości. Po prostu przy tej okazji naszła mnie refleksja, którą można zamknąć w następującym pytaniu: czy istnieje chociaż cień szansy, że w ciągu najbliższych kilku lat doczekamy się, że filmowa adaptacja jakiejś gry wideo dostąpi podobnego zaszczytu w postaci nominacji do tej prestiżowej nagrody (oczywiście w którejś z “poważnych” kategorii)?

Jeszcze do niedawna negatywna odpowiedź w tym kontekście wydawała się jedyną słuszną, ale za sprawą działań Warner Bros można żywić cichą nadzieję, że już w tym roku możemy być świadkami nowego otwarcia w tej materii. Otóż wytwórnia ta w ciągu najbliższych trzech miesięcy wypuści dwa tytuły, w mniejszym lub większym zakresie poszukujące inspiracji w grach wideo, zaś w kolejce czekają co najmniej dwa następne projekty (w tym przyszłoroczny film na bazie "Minecrafta" i rzekomo nie będzie to animacja). Z tegorocznych produkcji tym “mniejszym” przypadkiem będzie “Rampage” (światowa premiera w kwietniu), gdyż będzie to bardzo luźne nawiązanie do gry o tym samym tytule, która miała premierę jeszcze w latach 80‑tych poprzedniego stulecia. Nie wiem, czy w przypadku tej ostatniej produkcji można było w ogóle mówić o jakiejkolwiek fabule, ponieważ istota zabawy sprowadzała się w niej do niszczenia miejskich budowli przez przerośnięte zwierzęta (małpę, wilka oraz jaszczura). Twórcy filmowi zachowali wspomniane trio oraz sedno zabawy, natomiast historia będzie opowiadana z perspektywy ludzkiego “opiekuna” jednego z nich (w tej roli Dwayne Johnson). Patrząc na zwiastun, a przede wszystkim mając na uwadze osobę reżysera, należy się spodziewać solidnego kina rozrywkowego bez jakichkolwiek innych ambicji.

Większe nadzieje i jednocześnie obawy żywię w związku z rebootem przygód Lary Croft, ponieważ z jednej strony mamy tutaj zjawiskową Szwedkę (Alicia Vikander) w roli głównej oraz kultową grę jako bazę adaptacji, z drugiej zaś strony reżysera bez większego doświadczenia przy tak dużych produkcjach oraz względną ciszę wokół tytułu. Jeśli do tego ostatniego dodać średnio atrakcyjny - z perspektywy amerykańskiego widza - termin premiery, to mój entuzjazm zdecydowanie maleje. Choć może warto podkreślić przy tej okazji, że nie mieliśmy tu do czynienia z przesuwaniem daty startu jak to czasem bywa, chociażby z powodu konieczności zrobienia "dokrętek", co zazwyczaj nie jest najlepszym prognostykiem. Dlatego mam jednak nadzieję, że to cisza przed burzą, bo naprawdę z miłą chęcią zobaczyłbym ekranizacje przygód kolejnych postaci, które dotychczas znamy tylko z ekranu komputera, a następna spektakularna klapa bynajmniej w tym nie pomoże.

Zwłaszcza, że przez lata przenikanie to odbywało się głównie w jednym kierunku, mimo faktu, że jakoś trudno mi sobie przypomnieć przykłady wybitnie udanych adaptacji tematów filmowych w grach, może za wyjątkiem kolejnymi odsłon z ludkami Lego w rolach głównych. Biorę jednak poprawkę na to, że w temacie gier od wielu lat jestem mocno w niedoczasie, więc mogę się poważnie mylić. Natomiast raczej nie popełnię błędu, jeśli napiszę, że dotychczasowe wysiłki zmierzające do przeniesienia gier na duży ekran miały jeszcze mniej szczęścia i kończyły się zazwyczaj raczej większą niż mniejszą katastrofą.

Coby nie być gołosłownym na bazie własnej pamięci oraz kilku innych źródeł przygotowałem listę gier, które miały to nieszczęście, że w pewnym momencie jakiemuś decydentowi z Hollywood zamarzyło się przenieść dany tytuł na srebrny ekran. Właściwie powinienem w zgodzie z prawdą napisać, że to zestawienie filmów czerpiących inspiracje z gier wideo, natomiast zostawiając na boku kwestie porządku szeregowania, trzeba od razu zaznaczyć, że mam świadomość, iż daleko temu zestawieniu do kompletności, zwłaszcza jeśli chcieć uwzględnić produkcje pochodzące z dalekiej Azji (głównie Japonii). Natomiast zależało mi na zebraniu tylko tych tytułów, której jakoś zaistniały w świadomości szerszej, a nie tylko lokalnej społeczności czy też znawców tematu. Kryterium zasięgu było dość banalne i de facto sprowadziło do strony przychodowej, a ściślej do tego, ile dana adaptacja dała rady wycisnąć z portfeli kinomaniaków. Jako granicę “przyzwoitości” przyjąłem wpływy z biletów na poziomie 10 milionów dolarów. Dzięki temu zabiegowi udało mi się nie uwzględniać bardzo dużej części działalności (“twórczością” tego wszak nie sposób nazwać) pana Uwe Bolla, choć niestety nie do końca mi się ta sztuka udała, ale podnosząc odpowiednio wysoko poprzeczkę poniższa lista byłaby jeszcze skromniejsza. Dodatkowo z pewnych powodów odrzuciłem wszystkie animacje, choć niespecjalnie było w czym przebierać, więc strata ta jest mało odczuwalna.

642628

Rzecz jasna z listy tej nie widziałem nawet połowy wymienionych pozycji. Powinienem w tym miejscu dodać “na szczęście”, bo inaczej - jak to się dzisiaj w Internetach pisze - dostałbym bez wątpienia raka. Wystarczy bowiem spojrzeć na kolumnę zawierającą wskaźnik “świeżości”, jaki publikowany jest przez serwis Rotten Tomatoes. Naprawdę rzadko na tym portalu można zobaczyć takie nagromadzenie jednocyfrowych wartości tego parametru. Niestety moje własne doświadczenia przeczą teorii spiskowej, że światy krytyków filmowych zmówił się w celu zablokowania możliwości przenikania się tematyki z obszaru elektronicznej rozrywki do kina. Nawet jeśli w niektórych przypadkach byłbym skłonny zgodzić się, że powszechny odbiór był w mojej opinii krzywdzący dla danego filmu, to nawet w tych konkretnych sytuacjach w najlepszym wypadku dostawaliśmy adaptację co najwyżej poprawną. Jeśli jednak spojrzeć z perspektywy całości, to niestety niechybnie rysuje się obraz nędzy i bezdennej rozpaczy.

Oczywiście należy też pamiętać, że wskaźnik RT nie mówi nic bezpośrednio o ogólnej ocenie danej produkcji. W ten sposób wyrażany jest stosunek pozytywnych recenzji do całości ocen. W skrajnym wypadku film ze "świeżością" powiedzmy na poziomie 20% może mieć wyższą notę ważoną niż obraz z 40% udziałem pozytywnych opinii, zaś tytuł solidny, ale jednocześnie nie powodujący polaryzacji opinii, może wyglądać na kino wybitne. Nie zmienia to jednak faktu, że dla większości osób oceniających jakąkolwiek z wyżej wymienionych adaptacji dany film mniej lub bardziej się nie podobał.

Co gorsza opinie publiczności zazwyczaj szły w parze z oceną krytyków, jeśli przyjąć że ci pierwsi wyrażają swoje zdanie przy pomocy portfela. Nawet jeśli dany film ostatecznie wyszedł na plus z punktu widzenia producentów, czego nie sposób ocenić poprzez proste zestawienie kosztów produkcji (nie zawierają one obciążeń związanych z promocją i dystrybucją) z sumą przychodów (nie każdy złotówka czy dolar ze sprzedanego biletu trafia do kieszeni dystrybutora/producenta), to zazwyczaj były to zyski poniżej oczekiwań. Dlatego spróbowałem też przyjrzeć się, jak radziła sobie dana produkcja filmowa w porównaniu do bezpośredniej konkurencji (filmów granych w tym samym roku kalendarzowym). W tym wypadku też nie mam dobrych informacji dla fanów takich “zapożyczeń”. Napiszę tylko, że pierwsza odsłona Lary Croft - najbardziej “konkurencyjna” w skali jednego roku wśród adaptacji gier - w zestawieniu najbardziej kasowych filmów za 2001 zajmuje dopiero 15 lokatę, a taki Warcraft choć jako pierwszy osiągnął pułap 400 milionów dolarów wpływu ze sprzedaży biletów, to w swoim “roczniku” był dopiero 18. Warto zwrócić uwagę przy tym ostatnim filmie będąc, że 4 pierwsze tytuły z 2016 - wszystkie od Disney’a tak swoją drogą - przebiły barierę miliarda dolarów wpływów. Celowo wymieniłem w poprzednim zdaniu nazwę Disney’a, ponieważ ten sam producent kilka lat wcześniej z kinowej opowieści o perskim księciu potrafił wycisnąć niewiele ponad 300 milionów. Ktoś powie, że w tym przypadku dobieram argumenty pod pewną tezę i niewątpliwie tak jest, ale twórcy Prince of Persia: Sands of Time liczyli, że to będzie początek pięknej franczyzy i nie bez powodu zainwestowali w tę produkcję około 200 milionów dolarów. A przecież potrafią dawać początek nowym seriom jak mało kto. Niestety dla Disney’a publiczność nie podzielała planów producentów, więc o kontynuacji przygód Dastana nie mogło być mowy.

Oczywiście cały ten wpis można traktować jako marudzenie starego zgreda, który zmęczony tematami ściśle związanymi z Linuksem postanowił popełnić wpis na nieco mniej "poważny" temat. Nie będę też próbował na siłę legitymizować powstania tego tekstu stwierdzeniami o ważności tego tematu, dorabiając przy tym ideologię o szansach na społeczną nobilitację gier wideo dzięki udanym adaptacjom filmowym. Rynek gier wideo ma się obecnie znakomicie w przeciwieństwie do komiksów, od których zacząłem dzisiejszy wpis i nie potrzebuje już tego rodzaju protez. Zastanawia mnie jednak, dlaczego historie o facetach nakładających majtki na rajtuzy, tak wybornie odnajdują się w ostatnich latach w kinie, podczas gdy zapożyczenia z gier nie mają tyle szczęścia od przeszło 20 lat. Nie mam na to gotowej ani specjalnie odkrywczej czy chociaż zabawnej teorii, więc nie będę się tutaj bawił w kiepską publicystykę i zamiast tego na koniec zaproponowałem przegląd kilku filmowych adaptacji, które z takich czy innych powodów wydały mi się ważne.

Super Mario Bros

Jest to pierwsza próba zmierzenia się z adaptacją gier wideo na potrzeby srebrnego ekranu i to z kultową już wówczas postacią Mario w roli głównej. Niestety było to otwarcie ze wszech miar nieudane. Powiem szczerze, że oglądałem to wieki temu tj. jeszcze w erze VHS, nastoletnim pacholęciem wówczas będąc, dlatego nie jestem w stanie sobie zbyt wiele przypomnieć z samego seansu, ale za to doskonale pamiętam poziom zażenowania jaki mi wówczas towarzyszył. Z jednej strony poniekąd rozumiem, że nawet dzisiaj produkty Nintendo są w świadomości wielu graczy - całkowicie niesłusznie zresztą - traktowane jako infantylna rozrywka dla młodszych osób, jednakże tutaj problem polegał na czymś całkiem przeciwnym, ponieważ twórcy poszli w innym kierunku i postanowili “podrasować” historię wprowadzając elementy “realizmu”, tak by ich film był strawny również dla dorosłych. W efekcie powstał twór dla nikogo, bo tych najmłodszych mogły wystraszyć niektóre postacie występujące w filmie, czy próba nadania całości nieco mroczniejszego klimatu, dla dorosłych zaś odpychający był - nie bójmy użyć się tego słowa - debilizm całej historii oraz głównych bohaterów. Nie może więc dziwić to, że film okazał się finansową klapą i spotkał się z powszechną krytyką. Zaś po latach trafiły do opinii publicznej ciekawe informacje, które w jakiś przedziwny sposób pasują do całości tego przedsięwzięcia, bo mogliśmy się między innymi dowiedzieć, że aktorzy odtwarzający główne role męskie byli notorycznie “na bani” (w sumie ich trochę rozumiem), zaś Bob Hoskins dopiero w trakcie zdjęć dowiedział się, że opowiadana historia zainspirowana została grą wideo. Niestety totalna porażka tej produkcji na kilka lata położyła się to cieniem na kolejnych próbach przenoszenia gier do świata filmu, ponieważ do początków XXI wieku były to głównie pozycje zdecydowanie drugoligowe, czy też - jak niektórzy by woleli - przynależne do kina klasy B.

Mortal Kombat

Nigdy nie byłem wielkim fanem gry Mortal Kombat, może dlatego, że pojawiła się ona w czasach, gdy dopiero powoli migrowałem z Amigi na PC‑ta i byłem wówczas graczem totalnie joystickowo zorientowanym, więc “w klawisze” jeszcze jakiś czas nie potrafiłem. Natomiast ciężko było wówczas przejść obojętnie wobec fenomenu tej gry. Film był niestety zdecydowanie gorszy od komputerowo-konsolowego pierwowzoru i - jako doskonały przykład najgorszych cech niskobudżetowych produkcji -momentami aż zabawny wbrew intencjom twórców. Natomiast wspominam o nim miast o rok wcześniej wyprodukowanym Street Fighterze, ponieważ w przeciwieństwie do tego ostatniego próbował on być zupełnie “serio”, podczas gdy film z Van Damme ocierał się momentami o średnio udany i chyba niezamierzony pastisz. Oczywiście na ton filmu Mortal Kombat niemały wpływ miał komputerowy pierwowzór, który stawiał na większy “realizm” w kontrze do Ulicznego Wojownika i innych podobnych produkcji z tamtego okresu. Dlatego chciałem w tym miejscu jakoś uhonorować starania twórców, że nie poszli tropem Super Mario Bros i stąd krótka wzmianka. No i przewodni motyw muzyczny …

Lara Croft: Tomb Raider

Dopiero po 8 latach od premiery Super Mario Bros doczekaliśmy się kolejnej dużej produkcji nawiązującej do świata gier. W tytułową bohaterkę wcieliła się Angelina Jolie, wówczas zdecydowany top hollywoodzkich aktorek, zaś budżet produkcji - w przypadku takich adaptacji - po raz pierwszy przekroczyły magiczną granicę 100 milionów dolarów. Dla porównania przygody hydraulika kosztowały niewiele ponad 40 procent tego, co zostało wydane na ekranizację przygód pani archeolog. Ostatecznie film okazał się totalną szmirą i szczerze powiedziawszy mam wątpliwości, czy na siebie zarobił, ale najwyraźniej tak było, skoro powstała kilka lat później druga część, która pod względem fabuły czy też dramaturgii biła na głowę swoją poprzedniczkę, choć było to nadal kino najwyżej średnie. Widzowie po raz drugi nie dali się oszukać i trzecia odsłona już nie powstała.

Wspominam jednak o pierwszej części, ponieważ mimo upływu kilkunastu lat od daty premiery dzierży ona na rynku amerykańskim rekord najbardziej dochodowej ekranizacji gry wideo i to nawet bez uwzględniania wpływu inflacji, a przy tym zajmuje najwyższe miejsce wśród wszystkich podobnych adaptacji, jeśli wziąć pod uwagę światowy box‑office dla danego roku. Niestety jak wspominałem wcześniej były to wynik co najwyżej średni (połowa drugiej dziesiątki), a jeśli dołożymy do tego ówczesne oczekiwania, to z całą pewnością był to ogromny zawód nie tylko dla twórców.

Doom

Długo się zastanawiałem nad tym, czy umieszczać ten tytuł w moim zestawieniu, ale ostatecznie postanowiłem go zostawić kosztem Prince of Persia z dwóch powodów. Po pierwsze, wyreżyserował go nasz rodak (Andrzej Bartkowiak), co mimo wszystko warto podkreślić, ale przede wszystkim chodzi o fenomenalną scenę - a przynajmniej taką ją wówczas odebrałem - rodem z pierwowzoru, do której link umieściłem niżej zamiast zwiastuna. Sam film z tego co pamiętam raczej luźno nawiązywał do klimatu Dooma i mało kogo wówczas porwał. Świadczyć o tym może fakt, że opiniotwórczy tygodnik Time w roku 2009 umieścił go na liście 10 najgorszych ekranizacji gier wideo, choć z drugiej strony to słaby wyznacznik skoro znalazły się na niej praktycznie wszystkie “liczące” się ekranizacje gier.

Max Payne

Był to pierwszy film od czasów Lary Croft, kiedy to liczyłem, a właściwie prawie byłem pewien, że wreszcie musi się udać. Może zwiastuny jakoś specjalnie nie zachęcały, choć były tam też genialne sceny i kusiły stylistyką neo‑noir, ale przede wszystkim zakładałem, że bazując na takim materiale - o ile twórcy nie przekombinują - musi powstać nie tylko komercyjny, ale również jakościowy sukces. Niestety po raz kolejny zostałem oszukany przez filmowców. Nie wiem na ile wyjaśnieniem tego faktu może być niezbyt pokaźny budżet, który był na poziomie 14 lat starszego Street Fightera (35 milionów dolarów), ale film faktycznie wyglądał na trochę niedokończony, z ogromnymi dziurami w logice opowieści czy raczej z fabułą w dość szczątkowym stanie, która okazała się wyłącznie pretekstem do finałowej jatki.

Warcraft

Wspominam o tym filmie z dwóch powodów. Po pierwsze była to ostatnia i zarazem najnowsza adaptacja filmowa, którą dane mi było obejrzeć, więc jeszcze świeżo mam w pamięci wrażenia z seansu. Ważniejszy jest jednak fakt, że spośród wszystkich gier, które twórcy filmowcy wzięli na warsztat, ta jest bez cienia wątpliwości numero uno w moim prywatnym rankingu, przy czym mam na myśli dwie pierwsze odsłony, czyli Warcraft: Orcs & Humans oraz Warcraft II: Tides of Darkness. O ile druga część Dune (Dune II: Battle for Arrakis) była moim pierwszym kontaktem z RTS‑ami i spowodowała, że na wiele godzin zapominałem o bożym świecie, to dopiero zmagania ludzi z orkami czy też na odwrót sprawiły, że klęknąłem niczym wydajność Iphonów po aktualizacji. Naprawdę niewiele było w moim życiu gier strategicznych, które potrafiły mnie tak skutecznie okradać z wolnego czasu.

Niestety po seansie filmowej adaptacji tej gry znowu poczułem się oskubany, ale tym razem nie towarzyszyło temu uczucie zadowolenia, zwłaszcza że młodszy się nie robię. W mojej opinii to na czym poległ ten film to fakt, że reżyser niepotrzebnie zdecydował się na próbę pokazania złożoności konfliktu między ludźmi a orkami w zaledwie dwugodzinnym filmie. Być może zabrakło mu nieco odwagi, by skupić się wyłącznie na perspektywie jednej strony (zwłaszcza, że musieliby to być orkowie), w efekcie czego mamy - zwłaszcza w pierwszej części filmu - nieznośne przeskakiwanie między “światami”, co dla osoby nieznającej realiów gry mogło czynić wszystko nieczytelnym. Natomiast to co mnie osobiście najbardziej odrzucało podczas seansu, to sposób ekspozycji Zielonych tak w wymiarze fizycznym jak i społeczno-mentalnym. Jeśli chodzi o to pierwsze, to być może jestem przewrażliwiony, ale jakoś raziła mnie nienaturalność w budowie i ruchach orków, tak jakby macherzy od CGI się nie do końca przyłożyli. Natomiast ważniejsze było co innego: ludzie i zieloni różnili się wyłącznie na poziomie “opakowania”. Jedni i drudzy - poza szwarccharekterami rzecz jasna - wyznawali podobne wartości i byli uosobieniem cnót wszelakich. Rozumiem, że w konwencji bajki takie uproszczenia bywają konieczne, ale ja bynajmniej nie na bajkę się nastawiałem.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (45)