Mass Effect 3

20.03.2012 12:44, aktual.: 01.08.2013 01:46

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Pamiętam dokładnie swoje pierwsze kroki jako twarda Komandor Shepard w pierwszym Mass Effect. Stopniowe zyskiwanie szacunku kosmicznych ras wszelakich i pakiet niezwykłych emocji związanych z wydarzeniami ukazanymi w kontynuacji gry. Nie żałuję ani sekundy z czasu, który poświęciłem na poznanie obu odsłon serii. Dostałem coś niezapomnianego. Przygodę niemal na miarę kultowej kinowej sagi Gwiezdnych Wojen George’a Lucasa. Gdy BioWare przekładało termin debiutu zwieńczenia galaktycznej trylogii, mnie to zupełnie nie ruszało – wierzyłem, że trzeba dołożyć wszelkich starań, by kiedy „trójka” pojawi się na rynku, nic nie mogło jej przez lata „podskoczyć”. Cóż, spotkał mnie w jednej ważnej kwestii spory zawód. O ile Mass Effect 3 należy do gier udanych i stanowi nawet niezłe podsumowanie przeszłych wątków, zamiast obiecywanych fajerwerków na wielki finał, dostaliśmy kilka wielobarwnych rac.

Zrobiła się wrzawa wokół tego, że po przyzwyczajaniu odbiorców przez lata, iż ich poczynania kształtują aktywnie rozwój przyszłych wydarzeń, na samiutkim końcu gry sprowadzono ich do w zasadzie biernej roli uczestników teleturnieju Idź na całość. Bo gdyby rzecz uprościć, tak w finale (bez zdradzania szczegółów) autentycznie dostajemy do wyboru z góry ustalone bramki numer jeden, dwa lub trzy. Tyle się człowiek napracował, a tu nieistotne staje się takie czy owakie podejście do problemów ras zamieszkujących różne gwiazdozbiory. W ogólnym rozrachunku nie ma też żadnego znaczenia, kogo kiedyś uratowaliśmy, a kto za nas zginął. W „najlepszym” wypadku, po uwzględnieniu przeszłych dokonań, z trzech wyjść z sytuacji po prostu robią się nam dwa. Żadne nie szło w parze z tym, co reprezentowała sobą zawsze moja Shepard. Dostrzegalna waga decyzji? Nie. 16 zakończeń sprowadza się do nieznacznych różnic w kolorystyce wstawki plus lekko zmodyfikowanych kilku sekund w ujęciach. Do tego wszystkiego końcówka się niezupełnie „klei”. Po chwili namysłu dochodzi do nas szereg nielogiczności.

Obraz

W Ameryce oczywiście ludzie ważą się pozywać BioWare za niespełnione obietnice, powstały też grupy mające na celu jedno – wymusić modyfikację końcowych scen. Trudno nie zrozumieć rozgoryczenia, lecz przy tym wszystkim nie należy zapominać o jednym. Mamy w sumie mocne 25 godzin przygody, spsute na końcu. Do tego momentu jest dobrze. Ziemia szybciej niż ktokolwiek przypuszczał zostaje zaatakowana przez Żniwiarzy, niszczycieli życia organicznego. Komandor rusza z nieciekawą misją zebrania siły kontruderzeniowej – główna trudność to kwestia przekonania innych do potrzeby odbicia naszej planety, a przy okazji także pogodzenia od lat skłóconych ze sobą ras. Jak Kroganom wytłumaczyć, by walczyli ramię w ramię z Salarianami i Turianami, którzy uczynili ich bezpłodnymi? Albo posłać na nieprzyjaciela w jednej formacji zbuntowane Gethy z ich twórcami Quarianami? Przyjdzie niejedną poboczną misję wykonać, podsłuchiwać rozmowy, zostać chłopcem (bądź dziewczynką) na posyłki wysoko postawionych urzędasów oraz generałów, sondować planety w poszukiwaniu dodatkowej pomocy.

[break/]Wprowadzono liczbowy wskaźnik gotowości bojowej galaktyki. Każdy odnaleziony gdzieś na orbicie krążownik, pozyskana dotacja finansowa czy przyłączony na nowo do drużyny dawny kompan podbija nam wynik. Do tego swoją cegiełkę dokłada tryb multiplayer – o czym później. Nie mam zamiaru ściemniać, że warto się starać o wyższy współczynnik mobilizacji z uwagi na inne zakończenia, gdyż to jak już wiecie nieprawda. Warto niemniej zdecydowanie łapać się każdego zadania aktualnie pod ręką (niektóre są dostępne czasowo, bo zależą od rozwoju fabuły) z innego względu – aby dowiedzieć się, co porabiali i też poczynają obecnie znane nam doskonale twarze. W toku wydarzeń napotykamy chyba każdą ważniejszą postać z przeszłości, nawet te mniejsze. Są związane z tym radości i smutki. Zanim poczujecie się zmieszani przy końcówce, zdążycie z uśmiechem przywitać oddział buńczucznego Grunta. Poznacie troski Mirandy. Zrobi się Wam żal Thane’a. I załkacie po (ewentualnej) wstrząsającej śmierci dawnej przyjaciółki...

Obraz

Dalej mamy klasy postaci do wyboru, więc dla każdego coś miłego się znajdzie. Zdobywamy standardowo kolejne poziomy doświadczenia i uzyskiwane z tym punkciki pakujemy w zdolności, dzielące się same w sobie od pewnego momentu jeszcze na dwa drzewka. Można eksperymentować, ponieważ jest opcja podmiany umiejętności w ambulatorium (kolejne pozyskujemy poprzez dbanie o kontakty z załogantami), albo wręcz bezstratnego zresetowania puli – acz za opłatą pieniężną. Przed daną akcją oddelegowujemy rzecz jasna do pomocy Shepard(a) parkę osób z dostępnych nam postaci i kombinujemy z uzbrojeniem. Każdą giwerę da się udoskonalić oraz dopakować dwiema modyfikacjami z garści osiągalnych w sklepach, albo gdzieś znalezionych. Nic, poza wagą sprzętu, nie stoi na przeszkodzie, żeby pobawić się w Rambo i mieć po jednej spluwie każdego rodzaju na plecach. Dociążenie wpływa niemniej negatywnie na moce postaci. Jeżeli wolicie biotycznie ciskać po planszach wrogami, niczym piłeczkami tenisowymi, zdecydujcie się na skromniejszy pakiet „mechanicznego przymusu bezpośredniego”. Do dobrania są też poszczególne części pancerza.

Obraz

Kontrowersyjna była zapowiedź dodatku Z popiołów jeszcze przed premierą Mass Effect 3. Pomijając kwestię tego, czy tego rodzaju DLC nie powinno być od razu na płycie, tudzież czy należałoby je udostępnić za darmo, poświęćmy mu może jednak kilka słów. Powracamy tutaj na Eden Prime, tam gdzie zaczął się niegdyś cały ambaras z „masą”, aby przyłączyć do oddziału ostatniego żyjącego Proteanina. Nie każdemu spodoba się odzieranie z tajemnic rasy, którą dotąd wyłącznie sobie wyobrażaliśmy, ale Javik (tak ma na imię bohater) na pewno w ciekawy sposób prezentuje przez całą grę, jak widzi bieżące wydarzenia po kilkunastu tysiącach lat w hibernacji i też dowiadujemy się sporo o ewolucji poszczególnych gatunków. Przy okazji do zbrojowni dochodzi przydatna zabawka, bo potężny, regenerujący automatycznie amunicję karabin. Nie jest to rozszerzenie obowiązkowe dla każdego, ale fan serii powinien się nim jak najbardziej zainteresować.

[break/]Skupmy się wreszcie na trybie Galaxy at War, czyli opcji sieciowej. Niczym w kampanii, wybieramy tu postać z kilku dostępnych klas, której poczynaniami pokierujemy, rozwijając ją poprzez gromadzenie doświadczenia w potyczkach online. Nie ma rywalizacji, wyłącznie współpraca. Ekipa 4 rzucana jest do jednej z 6 dostępnych miejscówek (zaczerpniętych z kampanii) i tam stara się przeżyć 11 fal przeciwników – Cerberusa, Gethów lub sił Żniwiarzy. Dla urozmaicenia, czasem, obok wystrzelania wszystkiego co do nogi, pojawia się specjalne zadanie, typu uruchomienia terminali komputerowych, albo zhakowania stacji będąc pod ostrzałem. Im lepiej sobie poradzimy, tym zbierzemy też więcej kasy. Tę wydamy w sklepie na losowe zestawy wyposażenia i postaci – z droższych pakietów wypadają atrakcyjniejsze fanty. Gra się przyjemnie, a jeszcze z przyświecającym celem, bo procent „odbicia” galaktyki z każdym sukcesem rośnie, co wpływa na gotowość bojową także w trybie fabularnym. Niestety do pełnego stanu dobija się strasznie szybko i potem tak naprawdę nie ma w zasadzie po co rozgrywki kontynuować. Chyba, że dla osiągnięcia… Nie powiem jednak – wzniesiono mocne fundamenty pod odsłonę multiplayerową serii. Zdecydowanie BioWare zrobiło mi na takie coś (oczywiście odpowiednio rozbudowane) smaczku.

Obraz

Co by twórcy szumnie nie mówili o usprawnieniach graficznych, albo ogólnie technologicznych, gra miejscami jest zwyczajnie strasznie brzydka – zwłaszcza na początku, bo później zwiedzamy konkretniej już zaprojektowane, a przede wszystkim obszerniejsze lokacje. Przez kilka chwil po odpaleniu tytułu myślałem, że posłuszeństwa odmówił mój nie taki stary znów telewizor, gdyż zamiast głębokich cieni dostałem coś na kształt rozmazującego się błota. Ale tak po prostu jest, przycięto chyba paletę barw. Do tego dochodzą niejednokrotnie słabe, rozpikselowane tekstury, zapętlone animacje 2D czy wręcz gołe modele postaci wykorzystywane w tle dla wzmocnienia poczucia, że coś się gdzieś tam większego dzieje. Uśmiać się można także przy scenach intymnych zbliżeń. Niejednego członka załogi „przelecimy” (wybaczcie fachowy termin) wyginając pokracznie stawy. W bardzo mechaniczny sposób. Śpimy też zawsze w bieliźnie. Oj, tęsknię za „momentami” z pierwowzoru, których największą siłą było pewne zmysłowe niedopowiedzenie. Od razu skarcę też programistów za częste zmuszanie do żonglerki płytami DVD – bo są dwie. Miejscami na tylko jedną misję. Oprawa muzyczna? Nierówna. Brakuje przede wszystkim nuty przewodniej i bardziej zapadających w pamięć brzmień, na czym traci klimat kosmicznej epopei.

Obraz

Trudno podsumować ten produkt. Wszystkich pokładanych w nim nadziei nie spełnia, acz mamy do czynienia na pewno z grą niezłą. Miłośnicy poprzednich części doszukają się wielu nawiązań do przeszłych wydarzeń, z uśmiechem dostrzegą znajome postacie, przez chwilę poczują się dumni z tego, czego dokonali – reperkusje sięgną częstokroć wyborów w pierwszym Mass Effect. Ale potem w finale wszystko straci jakiekolwiek znaczenie. Twórcy dokonują bolesnej negacji, a na dokładkę po części również nielogicznego restartu. Zabrakło satysfakcjonującego, dobitnego zamknięcia. Ale to jest nadal dobra produkcja, zapewniająca łącznie ponad dobę wysokiej jakości rozrywki. Z fajnym, lecz tak naprawdę niewiele wnoszącym elementem multiplayer. Ciekawymi dialogami, toczącymi się na tle niejednokrotnie szkaradnego otoczenia. Coś dla fanów, co fanów niesamowicie wkurzy. Z ułatwieniami dla nowych graczy, którzy i tak będą musieli przejść przynajmniej kontynuację, by więcej ze zwieńczenia trylogii wynieść. Zaprawdę przedziwne zwierzę… Warto niemniej spróbować dania z niego. Źle doprawione wprawdzie, niespecjalnie wykwintne też, ale smaczne.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1)
Zobacz także