Swarm

Redakcja

27.04.2011 14:04, aktual.: 01.08.2013 01:47

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Mówi się, że matka w sytuacji zagrożenia własnego dziecka potrafi niekiedy w przypływie desperacji przekroczyć wszelkie granice ludzkiej wytrzymałości, mogąc przykładowo nawet unieść przygniatające je auto. Liczne Swarmity raczej nie mają tego szczęścia, gdyż ich rodzicielka w powyższej sytuacji wsiadłaby do wozu, wkręciła resztki drącego się w agonii szkraba w koła, a następnie rozjechała pozostałe potomstwo - wszystko zaś w imię dobra roju. Lubicie patrzeć jak chmary niebieskich „Małych Głodów” hurtowo idą na rzeź, podczas gdy nam daje się medale za posyłanie ich na konkretny typ śmierci? To w takim razie Swarm spokojnie ma szanse zaspokoić Wasze chore żądze.

Historia jest równie prosta, co ukatrupienie błękitnego tępaka wymyślonego przez Hothead Games. W pewnym odległym, zupełnie obcym nam zakątku kosmosu, na tajemniczej planecie skąpanej w płomieniach i pogrążonej w chaosie, ląduje gigantyczny kokon. Ową nie do końca pożądaną formą życia jest właśnie troskliwa żywicielka pociesznych Swarmitów. Jak wiadomo, matka jest tylko jedna, a gromadzie tytułowych stworków nie zależy na niczym, prócz jej zdrowia i szczęścia, choć ciężko powiedzieć, żeby działało to też vice versa. Zatem wyruszamy całą niezbyt rozgarniętą bandą w nieznane, na poszukiwanie cennego DNA, które „Mamuśka” na spokojnie przetrawi i wykorzysta, by urosnąć w siłę. Jednego możecie być pewni – pod koniec dnia tylko królowa wyjdzie z tego obronną ręką, patrząc jak resztki jej dziedziców dogorywają w kałużach „smerfowej” posoki.

To co, kolejna wariacja na temat serii Lemmings? Coś w tym może jest, niemniej ciężko tak naprawdę porównywać do siebie te pozycje. Otóż zielonowłose karzełki miały za zadanie przetrwać w jak największej ilości, zmagając się z najróżniejszymi przeszkodami stojącymi im na drodze ku lepszemu żywotowi, Swarmity natomiast zostawiają za sobą więcej poległych, niż armia radziecka pod Stalingradem. Latorośl niebieskiej rodzicielki zwyczajnie stara się za wszelką cenę zbierać punkty i pokonywać wyłaniające się zagrożenia, a to, czy u kresu drogi pozostanie tylko jeden ludzik z jeszcze przed momentem rozbieganej pięćdziesiątki, nie jest już niczyim zmartwieniem. Może za wyjątkiem kosmicznych sprzątaczek...

Obraz

W wielkim skrócie - rozgrywka sprowadza się do przebrnięcia przez całą pseudo dwuwymiarową mapę, starają się zebrać jak najwięcej drobinek DNA. Acz też tylko leniwe gromadzenie kodu genetycznego to za mało, gdyż do natłuczenia godnych podziwu rekordów potrzebny jest odpowiednio wysoki mnożnik punktów. Ów licznik utrzymujemy oraz zwiększamy unikając dłuższych przerw w zbieractwie, a także uśmiercając członków roju, za co również wlatują nam kolejne cyferki. To właśnie dokładne rozplanowanie możliwej do złożenia w ofierze populacji staje się wielokrotnie kluczem do pokaźnych sumek. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że poszczególne lokacje usiane są wysoko zawieszonymi skrzynkami ze strawą dla Mamusi, jak również platformami, które wymagają konkretnej liczby Swarmitów do odblokowania ukrytej „waluty”. Częstokroć wiąże się to z podchodzeniem do etapu na zasadzie prób i błędów, rozgryzając gdzie wolno pozwolić na grupowe samobójstwa, a w którym miejscu przyda nam się liczniejsza ekipa.

[break/]Swarm to jednak nie tylko szaleńcze zaspokajanie głodu Matki. Tak się składa, że ukatrupianie jej przygłupich bachorów jest samo w sobie oddzielnym zadaniem, honorując rzeźnicze zapały graczy stosownymi medalami. W trakcie wyścigu po chwałę, nasze otyłe Smerfy będą nabijane na pale, spopielane, trute, szatkowane, wysadzane, pożerane, rozgniatane, rozpuszczane oraz usuwane z ekranu na jeszcze co najmniej kilka innych sposobów. Każdy typ takiej humanitarnej eutanazji jest skrzętnie odnotowywany, wręcza się nam nagrody za osiąganie wyznaczonych pułapów. Poziomy kończą się wynikami sięgającymi setek, jeśli nie tysięcy poległych, a pisząc ten tekst oficjalna strona gry wskazuje mi ponad dwieście milionów ubitych nieszczęśników. A jeśli kiedyś zabawa w kata już Wam się znudzi, to zawsze można zająć się zbieraniem specjalnych cząsteczek DNA (po pięć na lokację), których kompletowanie pozwala odblokować ciekawe walki z bossami.

Obraz

Hothead Games spisało się całkiem nieźle, dostarczając projekt przesiąknięty do cna czarnym humorem i z elegancko przemyślaną mechaniką zabawy, ale niestety bolączką pozostaje długość gry. Oferuje ona raptem garść godzin rozdzielonych pomiędzy jedenaście etapów, dających się rozłożyć na czynniki pierwsze w trakcie dwóch dłuższych posiedzeń. Agonię nieświadomych rychłej śmierci Swarmitów wydłużą jedynie maniacy, stawiający sobie za punkt honoru wyżyłowanie wszystkich miejscówek. To kolejne chwile poświęcone na opanowywaniu do perfekcji dostępnych zagrywek błękitnej tłuszczy. Warto wiedzieć, że poza ochoczym rozrzucaniem swych flaków po okolicy, stworki potrafią budować z siebie kolosalne wieże, zbijać się w zwartą grupę, rozpraszać, a także z przyśpieszeniem ciskać w wybranym kierunku. Umiejętne władanie tymi zdolnościami to podstawa, bez której możecie zapomnieć o wysokich mnożnikach oraz pozycji mistrza w tabeli.

Wizualnie ten groteskowy „dzień matki” zawodzi swego rodzaju nierównością. Pierwsze wrażenie, jakie robi gra, jest nadzwyczaj pozytywne, bo raduje efektownością szaleńczego marszu maluchów, w zabawny sposób odrzucających swoją egzystencję na świecie. Jednak po dłuższej sesji ze Swarm dostrzega się, że jak na niecały tuzin lokacji projektanci wyjątkowo poskąpili nam różnorodności, serwując silnie monotonne scenerie, usiane przetasowującymi się zestawami pułapek. Jeśli komuś nieszczególnie przeszkadza dobitna jednolitość stylistyki, tak jakoś znacząco nie zrazi się do tytułu, aczkolwiek czuć, iż brakuje tutaj czegoś, co w wyraźny sposób dodałoby kolorytu zabawie. Próżno szukać jakiegoś ratunku dla powyższej sytuacji w oprawie audio, niczym szczególnym nie wybijającej się przed szereg wszechobecnej prowizorki. Przez większość czasu i tak zwraca się uwagę właściwie tylko na zlewające się ze sobą gulgoty „bohaterów”, wtapiające w dźwięki fruwających ostrzy, nagłych eksplozji, bądź upadających z plaskiem zwłok.

Obraz

Dziwi mnie, że tytuł, który praktycznie ma na karku aż pięć lat prac, nie potrafi tego faktu w jakiś szczególny sposób okazać. Swarm to wyjątkowo rajcowny projekt, mogący przypaść do gustu zarówno „niedzielnym” fanom znęcania się nad bezbronnymi stworzonkami, jak i upartym "hardkorom", potrzebującym jakiegoś ciekawszego wyzwania, ale niestety udana idea oraz solidna konstrukcja są przyćmiewane przez zaskakująco skromną zawartość, poszkodowaną na domiar złego małą różnorodnością. Bezdyskusyjnie warto choć raz przyjrzeć się tworowi Hothead Games - a nuż złapiecie na tyle silne zacięcie, że ostatecznie poświęcicie troszkę więcej czasu na drastyczne przycięcie drzewka genealogicznego Mamuśki. Trochę szkoda, bo gra zapowiadała się o wiele ciekawiej, oddając w nasze dłonie życia uroczych na swój sposób ludków, komunikujących się między sobą za pośrednictwem pól magnetycznych oraz wilgotności gałek ocznych...

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (2)
Zobacz także